Jaką platformę e-commerce wybrać?

Wybór odpowiedniej platformy e-commerce to dla wielu firm niemal jak decyzja o wyborze życiowego partnera. Na rynku mamy całą plejadę rozwiązań – od lekkich i prostych w obsłudze, po rozbudowane kombajny dla najbardziej wymagających. W poniższym artykule w narracyjnej formie prześledzimy najważniejsze platformy e-commerce, każdej poświęcając osobną sekcję. Przyjrzymy się ich mocnym stronom, docelowemu odbiorcy oraz subtelnym niuansom, które często wychodzą na jaw dopiero w praktyce. Wszystko to profesjonalnym okiem, ale z odrobiną ironii – bo jak to bywa w branżowych porównaniach, każdemu zdarza się faworyzować „swojego” konia. Zaczynamy naszą podróż od platformy, o której autorzy podobnych rankingów zwykle wypowiadają się w superlatywach (nie bez powodu, rzecz jasna).

Shopware – elastyczny gracz dla każdego

Shopware otwiera naszą listę niczym wszechstronny bohater, który odnajdzie się w każdej roli. To niemiecka platforma open-source (rok założenia 2000) o potężnych możliwościach, ceniona zarówno przez małe sklepy, jak i gigantów e-commerce . Co wyróżnia Shopware? Przede wszystkim elastyczność skalowania – jest przedstawiana jako jedyna platforma zdolna obsłużyć z równym powodzeniem malutki startup i ogromny enterprise. Potwierdzają to eksperci: „From startup to large enterprises, Shopware scales with your growth.” . Innymi słowy, niezależnie od tego, czy sprzedajemy ręcznie robioną biżuterię w garażu, czy zarządzamy katalogiem tysięcy produktów na wielu rynkach, Shopware podoła zadaniu.

Na papierze wygląda to imponująco. Shopware oferuje w pełni modułową architekturę API-first, dzięki czemu integracje i rozszerzenia (a jest ich ponad 4000) wpinamy bez większego trudu . Platforma ma wbudowany system CMS (tworzenie atrakcyjnych stron produktowych metodą drag-and-drop) oraz bogaty zestaw narzędzi marketingowych i SEO, co pozwala budować angażujące doświadczenia zakupowe bez potrzeby używania zewnętrznego oprogramowania . Dostępne są różne edycje – od darmowej Community Edition, przez chmurowe SaaS/PaaS, aż po Enterprise Edition z pełnym wsparciem. Dzięki temu mała firma może zacząć praktycznie od zera (Community), a wraz ze wzrostem bez bólu migrować do bardziej zaawansowanych wersji, nie zmieniając samej platformy. Duże marki pokroju Aston Martina czy M&M’s już zaufały Shopware, co dodaje wiarygodności jego możliwościom na poziomie enterprise .

Z perspektywy narratora naszej podróży, Shopware jawi się jako pewniak – rozwiązanie na lata, które rośnie razem z biznesem. Oczywiście, jak przystało na faworyta, można mu wiele wybaczyć. W darmowej wersji pewne funkcje są ograniczone, a za oficjalne wsparcie techniczne trzeba dodatkowo zapłacić . Jednak w porównaniach tworzonych przez entuzjastów tej platformy te drobne mankamenty bledną przy jej zaletach. Czy słusznie? O tym przekonamy się, zestawiając Shopware z kolejnymi graczami.

Sylius – elastyczna alternatywa dla średnich i dużych biznesów

Jeśli Shopware to szwajcarski scyzoryk e-commerce, to Sylius jest niczym solidnie wykuta szabla – szczególnie atrakcyjna dla średnich i dużych biznesów szukających cięć skrojonych na miarę. Sylius to open-source oparty na Symfony (tak, polski akcent w światowej czołówce!), który szturmem zdobył uznanie deweloperów dzięki modułowej budowie i czystej architekturze. Jego twórcy stawiają na hasła flexibility i infinite scalability – i rzeczywiście, „elastyczność i praktycznie nieskończona skalowalność czynią go idealną opcją dla średnich i dużych firm oraz enterprise” . Brzmi jak definicja silnej, elastycznej alternatywy dla największych graczy – dokładnie tak, jak chcemy go tutaj przedstawić.

W odróżnieniu od bardziej “masowych” platform, Sylius nie narzuca z góry gotowych szablonów czy rozwiązań. Dostajemy raczej framework e-commerce, z którego programiści mogą zbudować sklep dopasowany do bardzo specyficznych wymagań. Sylius świetnie sprawdza się tam, gdzie biznes wymaga niestandardowych funkcji i integracji – bo można go stosunkowo łatwo rozbudować o własne moduły. Z tego powodu bywa często wskazywany jako alternatywa dla Magento w projektach, gdzie potrzeba czegoś lżejszego, ale nadal potężnego. Co więcej, istnieje wersja Sylius Plus z dodatkowymi funkcjami klasy enterprise (np. moduł multi-vendor, zaawansowane rabaty czy wsparcie SLA), co pokazuje ambicje tej platformy w segmencie większych sklepów.

Oczywiście, taka swoboda ma swoją cenę: aby w pełni skorzystać z Syliusa, warto dysponować doświadczonym zespołem deweloperskim. Dla małych sklepów bez zaplecza IT ta platforma może być jak fortepian dla początkującego muzyka – piękny instrument, ale trudny do okiełznania. Jednak średnie i duże firmy, które mają zasoby, by docenić kunszt tej “szabli”, znajdą w Syliusie godnego, elastycznego sprzymierzeńca. W naszym narracyjnym krajobrazie e-commerce Sylius jawi się więc jako silny rycerz, który może nie jest tak rozreklamowany jak liderzy, ale potrafi stawić im czoła na ich terenie.

Adobe Commerce (Magento) – ciężki kaliber dla enterprise

Gdyby platformy e-commerce urządziły turniej rycerski, Adobe Commerce (dawniej Magento) wjechałby na arenę na największym koniu, w pełnej zbroi płytowej. To prawdziwy weteran i ciężki kaliber – od lat znany z ogromnych możliwości i… równie dużych wymagań. Magento było niegdyś synonimem elastyczności dla programistów, a po przejęciu przez Adobe stało się częścią korporacyjnego ekosystemu Experience Cloud. Dziś Adobe Commerce to opcja praktycznie tylko dla enterprise – moloch skrojony pod największe wdrożenia, gdzie budżety liczy się w setkach tysięcy.

Zacznijmy od zalet: Adobe Commerce/Magento jest potężne, skalowalne i niebywale konfigurowalne. Ponad 250 tysięcy sklepów o zasięgu enterprise na całym świecie korzysta z tego oprogramowania, w tym korporacje pokroju HP . W ekosystemie Magento znajdziemy tysiące rozszerzeń (oficjalny marketplace pęka w szwach), rozbudowane API, wbudowane funkcje SEO, analitykę oraz praktycznie wszystko, o czym marzy dział e-commerce na sterydach . Możliwości są nieograniczone – o ile dysponujemy zespołem developerów gotowych je okiełznać. I tu pojawia się druga strona medalu: “Adobe Commerce wymaga zaawansowanych umiejętności technicznych” . Innymi słowy, platforma słynie z tego, że jej pełen potencjał ujawnia się dopiero w rękach doświadczonych magów kodu.

Dlaczego mówimy, że to opcja tylko dla enterprise? Po pierwsze, koszty. Istnieje co prawda Magento Open Source (dawne Community Edition) dostępne za darmo, ale posiada ono ograniczone wsparcie i funkcje. Pełnoprawna wersja Adobe Commerce to licencjonowany produkt klasy korporacyjnej – cennik jest dostępny wyłącznie na zapytanie, co zwykle oznacza bardzo wysoką półkę cenową . Do tego dochodzą koszty infrastruktury (Magento jest zasobożerne), specjalistów od DevOps i programistów znających tę niemałą platformę. Po drugie, skomplikowanie: wdrożenie i utrzymanie Magento bywa trudne niczym zarządzanie średniowiecznym zamkiem. Nie bez kozery wiele firm średniej wielkości, które skusiły się na Magento, po latach migracji szuka lżejszych alternatyw.

Podsumowując, Adobe Commerce (Magento) to miecz obosieczny: z jednej strony daje ogromną moc i swobodę, z drugiej – wymaga siły, by go utrzymać. W narracji naszego bloga pełni rolę starszego generała: budzi respekt i bywa najlepszym wyborem dla wielkich imperiów handlu, ale dla przeciętnego rycerza może okazać się zbyt wymagający i kosztowny w utrzymaniu.

PrestaShop – złoty środek dla średnich biznesów

Schodząc nieco z wysokości chmur enterprise, trafiamy na PrestaShop – platformę, którą można określić jako złoty środek dla wielu średniej wielkości biznesów, zwłaszcza w Europie. PrestaShop to także open-source (oparty na Symfony nieco luźniej niż Shopware czy Sylius), ale lżejszy i przystępniejszy od Magento. Jego filozofia to modułowość: rdzeń systemu jest stosunkowo prosty, a dodatkową funkcjonalność dodajemy poprzez liczne moduły. Jest ich ponad 5000, oferują różne rozszerzenia możliwości sklepu – od integracji płatności, przez marketing, po logistykę . Co ważne, wiele z tych dodatków jest płatnych, więc choć sam PrestaShop jest darmowy, trzeba liczyć się z kosztami zakupu kluczowych modułów przy rozbudowie sklepu.

PrestaShop uchodzi za rozwiązanie idealne dla sklepów średniej wielkości. Statystyki mówią o ponad 300 tysiącach sklepów opartych na PrestaShop – to liczba robiąca wrażenie, sytuująca tę platformę w światowej czołówce. Znane marki jak Zippo Lighters czy Fashion Stork wybrały PrestaShop do swojego e-commerce , co potwierdza, że potrafi on udźwignąć niemały biznes. Dlaczego więc określamy go mianem „rozwiązania dla średnich biznesów”? Głównie z powodu zakresu funkcji i ekosystemu. PrestaShop oferuje około 600 podstawowych funkcjonalności w swoim rdzeniu , co zwykle wystarcza, by postawić solidny sklep internetowy i nim zarządzać. Jednak w porównaniu z ciężkimi platformami enterprise może brakować niektórych wyspecjalizowanych bajerów. Ponadto, zauważalnym ograniczeniem bywa integracja z zewnętrznymi systemami – platforma nie wspiera natywnie wielu popularnych usług, często trzeba posiłkować się dostępnymi tylko w PrestaShop rozwiązaniami własnymi . To trochę tak, jakby PrestaShop lubił trzymać wszystko w rodzinie.

Z punktu widzenia narracji: PrestaShop stoi gdzieś pośrodku drogi. Dla wielu będzie wystarczający na długo – szczególnie jeśli firma planuje zostać średniej wielkości graczem w swoim segmencie. Jest stosunkowo prosty we wdrożeniu, ma przyjazny panel (zwłaszcza w nowszych wersjach), a społeczność użytkowników w razie czego służy pomocą. Jeśli jednak sklep dynamicznie się rozrośnie i zacznie aspirować do bycia Amazonem w swojej branży, może się okazać, że PrestaShop trzeba będzie doposażyć dziesiątkami modułów, co bywa kosztowne i złożone. Wtedy przychodzi moment decyzji: zostać i „łatać” dalej, czy rozważyć platformę z wyższej półki. Na razie jednak, w naszej opowieści, PrestaShop dzielnie obsługuje średniaków, dostarczając solidnego, choć nie przepastnego narzędzia do handlu online.

OpenCart – lekka rywalizacja z ograniczeniami

Kolejnym przystankiem jest OpenCart, który w świecie platform e-commerce pojawia się często jako propozycja dla mniejszych i średnich biznesów o ograniczonym budżecie i sporych ambicjach do samodzielnego majsterkowania. OpenCart to projekt open-source znany z prostoty – zarówno tej pozytywnej (intuicyjny panel, łatwa instalacja), jak i tej mniej korzystnej (nie jest to najbardziej zaawansowany system na rynku). Można go sobie wyobrazić jako lekki wóz kupiecki: zawiezie towary z punktu A do B, choć może nie tak szybko i efektownie jak sportowa karoca konkurencji.

Co oferuje OpenCart? Całkiem sporo, jak na swoją klasę. Chwali się ponad 13 000 rozszerzeń i dodatków dostępnych w oficjalnym markeplace – a więc możliwości rozbudowy są szerokie. Z pudełka dostajemy funkcje typu multi-store (zarządzanie wieloma sklepami z jednego panelu), obsługę wielu języków i walut, podstawowe raporty, kupony rabatowe, a nawet mobilną aplikację do zarządzania sklepem . To imponująca lista jak na darmowe rozwiązanie, nic więc dziwnego, że OpenCart przyciągnął już ponad 400 tysięcy właścicieli sklepów na całym świecie . Działa na nim m.in. brytyjski Czerwony Krzyż, co pokazuje, że nawet organizacje potrafią zaufać temu silnikowi .

Niestety, lekkość OpenCarta idzie w parze z pewnymi ograniczeniami. Platforma ma opinię nieco przestarzałej pod względem SEO i narzędzi marketingowych – o ile podstawowe funkcje sprzedażowe są, o tyle z bardziej wyrafinowanymi metodami promocji może być kłopot. Eksperci wskazują wprost, że OpenCart ma ograniczone możliwości SEO/marketing out-of-the-box, co może utrudnić skalowanie sprzedaży . Ponadto użytkownik OpenCarta musi być gotów na pewną samodzielność: brak oficjalnego wsparcia oznacza, że w razie kłopotów zostajemy z pomocą społeczności (na szczęście dość aktywnej). Trzeba też posiadać podstawową wiedzę techniczną, by wycisnąć z OpenCarta więcej – to nie jest platforma typu plug-and-play w stylu SaaS, raczej coś dla kogoś kto nie boi się edycji plików konfiguracyjnych.

W naszej opowieści OpenCart pełni rolę sympatycznego rzemieślnika: zrobi, co do niego należy, nie zrujnuje kieszeni, ale nie oczekujmy fajerwerków. Dla firm, które potrzebują prostego sklepu internetowego i cenią sobie niezależność (oraz są gotowe zaakceptować pewne braki, dokładając ewentualnie brakujące klocki własnym sumptem), OpenCart może być w sam raz. Jednak w starciu z bardziej wypasionymi konkurentami często okazuje się, że ten wóz kupiecki nie nadąża – zwłaszcza gdy konkurenci pędzą na platformach z turbodoładowaniem marketingowym.

Saleor – nowa fala headless dla ambitnych

Przenosimy się teraz w nieco inną rzeczywistość – świat platform headless i composable commerce, gdzie prym wiodą nowoczesne technologie i podejście “developer-first”. W tej kategorii mocno świeci gwiazda o nazwie Saleor. Dla niewtajemniczonych: Saleor to otwartoźródłowa platforma e-commerce, która stawia na architekturę headless (frontend odcięty od backendu) oraz API pierwszej klasy (GraphQL-first). W praktyce oznacza to, że Saleor jest bardziej silnikiem transakcyjnym niż kompletnym „sklepem z półkami” – idealnym dla tych, którzy chcą zbudować swój sklep po swojemu, wykorzystując nowoczesne frameworki frontendowe i własne interfejsy.

Saleor zyskał ogromną popularność w kręgach deweloperskich – można spotkać się z opiniami, że to obecnie „#1 e-commerce platform on GitHub”, co świadczy o dużym zainteresowaniu społeczności i uznaniu dla technologii . Twórcy chwalą się, że jest to najbardziej przyszłościowa strategia dla firm stawiających na nowoczesność, rozszerzalność i otwartość kodu . Rzeczywiście, Saleor kusi nowoczesnym stosikiem technologicznym: backend oparty na Pythonie/Django, komunikacja GraphQL, gotowa integracja z Progressive Web App (PWA) na froncie, a do tego przyjazny panel administracyjny out-of-the-box. Ta kombinacja zapewnia „niezrównaną elastyczność, skalowalność i szybkość”, czyniąc Saleor świetnym wyborem dla biznesów, które muszą sprostać dynamicznym wymaganiom rynku e-commerce .

Dla kogo jest Saleor? Patrząc po case studies – dla ambitnych średnich i dużych firm, które mają silny zespół IT lub stawiają na unikalne doświadczenia zakupowe online. Przykładem może być brytyjska marka kosmetyczna Lush, która wybrała Saleor do obsługi globalnego handlu, chwaląc sobie jego wydajność przy milionowych obrotach . Saleor sprawdza się tam, gdzie standardowe platformy zaczynają krępować rozwój – oferuje bowiem composable commerce, czyli możliwość złożenia ekosystemu sklepu z wielu niezależnych komponentów najlepiej dopasowanych do potrzeb. Chcesz podmienić frontend na zupełnie inny? Proszę bardzo – dzięki headless możesz to zrobić bez ruszania silnika sprzedaży. Potrzebujesz niestandardowej logiki promocji czy zarządzania produktem? Saleor, jako platforma typu „commerce as code”, pozwala deweloperom dodawać własne moduły i rozszerzać praktycznie każdy element.

Oczywiście, ta wolność oznacza, że Saleor nie jest prostym klikadłem dla każdego. To platforma od deweloperów dla deweloperów – biznes, który jej używa, zazwyczaj inwestuje w dedykowany development. Dla małej firmy bez zaplecza technicznego Saleor byłby przerostem formy nad treścią. Ale nie zapominajmy, że istnieje również Saleor Cloud – chmurowa oferta ułatwiająca wdrożenie, co trochę obniża barierę wejścia dla tych, którzy chcieliby skorzystać z Saleora bez budowania całej infrastruktury samodzielnie.

W narracyjnym ujęciu Saleor to młody, utalentowany gracz – trochę jak e-commerce’owy startupowiec z Doliny Krzemowej, który może nie ma rodowodu sięgającego lat 2000., ale za to imponuje nowoczesnością. Dla firm gotowych pójść z duchem czasu (i mających środki, by to zrobić), Saleor może być strzałem w dziesiątkę. A my ruszamy dalej, by spotkać kolejnego przedstawiciela nowej fali.

OroCommerce – specjalista od B2B na poważnie

Jeśli dotychczas skupialiśmy się głównie na platformach do klasycznego handlu detalicznego (B2C), to czas poznać OroCommerce – wyspecjalizowanego przedstawiciela świata B2B e-commerce. OroCommerce powstał z myślą o producentach, hurtownikach, dostawcach – słowem, o sprzedaży między firmami, która rządzi się nieco innymi prawami niż sprzedaż do konsumentów. Co ciekawe, za tą platformą stoi m.in. Yoav Kutner, współzałożyciel Magento, który postanowił stworzyć „Magento dla B2B” – i rzeczywiście Oro bywa tak nazywane.

OroCommerce występuje w dwóch edycjach: Community (darmowa, open-source) i Enterprise (komercyjna). Wersja Enterprise jest reklamowana jako „najpotężniejsza platforma B2B, idealna dla średnich i dużych przedsiębiorstw”, oferująca od razu zestaw zaawansowanych funkcji typowych dla tego sektora . Czego można się spodziewać? Bogatego zestawu narzędzi B2B: konfigurator zapytań ofertowych (RFQ), obsługi zamówień wielkoskalowych, wieloetapowych procesów zatwierdzania zakupów, integracji z systemami ERP/CRM (Oro ma nawet własny moduł CRM) oraz np. funkcji wielu niezależnych witryn i magazynów w jednym instancji . To odpowiedź na realia, gdzie jedna firma może prowadzić różne kanały sprzedaży dla różnych branż czy rynków. OroCommerce ma nawet silnik dynamicznej wyceny, pozwalający automatycznie kalkulować ceny czy rabaty według zdefiniowanych reguł biznesowych – idealny, gdy sprzedajemy zróżnicowanym klientom hurtowym przy indywidualnych ustaleniach .

W porównaniach OroCommerce często zestawia się ze wspomnianym Magento oraz Shopify, zaznaczając, że tamte platformy skupiały się na B2C, podczas gdy Oro od początku celuje w B2B . To przekłada się na filozofię produktu: mniej fajerwerków marketingowych, więcej twardych mechanizmów biznesowych. Przykładowo, typowy klient OroCommerce może potrzebować osobnych portali sprzedażowych dla różnych grup odbiorców (np. osobny katalog i ceny dla sektora medycznego, inne dla sektora gastronomicznego – to autentyczny case wspomniany przez CEO Oro ). Platforma jest na takie scenariusze gotowa niemal od razu, podczas gdy w platformach B2C trzeba by sporo doprogramować lub użyć drogich wtyczek.

Dla kogo zatem OroCommerce? Najkrócej: dla średnich i dużych firm B2B, które chcą digitalizować sprzedaż hurtową lub korporacyjną. Jeżeli nasz biznes to np. producent komponentów, duży dystrybutor sprzętu lub hurtownia wielobranżowa, OroCommerce zaoferuje funkcje skrojone właśnie pod takie potrzeby. Oczywiście, ta specjalizacja oznacza pewne wyzwania – wdrożenie OroCommerce to poważny projekt IT, raczej domena integratorów niż samodzielnego dłubania. Ponadto wersja Enterprise jest produktem klasy enterprise także pod względem ceny (choć dla mniejszych jest Community Edition). W narracyjnym panteonie naszych platform OroCommerce jest jak wyspecjalizowany doradca B2B: może nie usłyszymy o nim na każdej konferencji marketingowej, ale w swojej dziedzinie zna się na rzeczy jak mało kto.

MedusaJS – modularna baza dla developerów

Na horyzoncie pojawia nam się kolejny przedstawiciel nowej generacji – MedusaJS. To platforma, o której ostatnio głośno w świecie developerów webowych, przedstawiana często jako „the world’s most flexible commerce platform” . Wielkie słowa, ale Medusa faktycznie przyciąga uwagę swoją modułową, headlessową architekturą i filozofią „zrób-to-sam, ale damy ci framework”. MedusaJS jest zbudowana na Node.js, co od razu plasuje ją w nieco innym ekosystemie niż dotychczasowe platformy (większość była oparta o PHP lub Python). Dla firm mających zaplecze w technologiach JavaScript/TypeScript może to być spory atut.

Co oznacza, że Medusa to “platforma z wbudowanym frameworkiem do customizacji”? Otóż każdy element Medusy – od zarządzania produktami, przez koszyk, zamówienia, płatności – został zaprojektowany tak, by dało się go łatwo modyfikować i zastępować własnym rozwiązaniem w razie potrzeby. Twórcy zachęcają: „Użyj Medusy jako fundamentu i skup się na budowaniu tych niestandardowych funkcji, które naprawdę wyróżnią twój biznes” . Innymi słowy, Medusa ma dostarczyć wszystkie typowe bazowe usługi e-commerce, a całą resztę (czyli frontend sklepu, integracje, unikalną logikę) dopisują deweloperzy według uznania. Dzięki architekturze headless frontend może być dowolny (React, Vue, Angular – pełna wolność), a sama Medusa zapewnia gotowy dashboard administracyjny do zarządzania i zestaw SDK/API.

Porównując Medusę do wspomnianego wcześniej Saleora, można zauważyć ciekawe różnice: Saleor skupia się na stacku Python/GraphQL, podczas gdy Medusa to Node.js. Obie stawiają na modularność i brak lock-inu, ale Saleor ma od razu dopracowany PWA frontend i rozbudowany panel, podczas gdy Medusa daje trochę „luźniejszy” zestaw klocków . To sprawia, że Medusa bywa postrzegana jako nieco lżejsza, bardziej developer-friendly w podejściu – coś jak Lego dla programistów e-commerce. Ma nawet gotowe “startery” projektów, dzięki którym podstawowy sklep (DTC czy B2B) można odpalić w kilka minut, a potem dopiero dostosowywać pod siebie .

Dla kogo jest MedusaJS? Zdecydowanie dla zespołów technicznych szukających maksymalnej kontroli nad swoim e-commercem i ceniących nowoczesny ekosystem JavaScript. Start-upy technologiczne budujące własne produkty na bazie e-commerce, firmy które chcą uniezależnić się od ograniczeń gotowych platform – to mogą być odbiorcy Medusy. Warto wspomnieć, że Medusa chwali się byciem “the most popular open-source platform for commerce”, co sugeruje dużą społeczność i popularność na GitHubie . Jest to więc projekt żywy i dynamicznie się rozwijający.

Z punktu widzenia naszej opowieści, MedusaJS jest ciekawym nowicjuszem: może nie udowodniła jeszcze swojej wartości w tysiącach dużych wdrożeń (to wciąż młody projekt), ale kusi obietnicą wielkiej elastyczności. Można ją traktować jako fundament, na którym zbudujemy dokładnie taki sklep, jaki chcemy – rzecz jasna, o ile mamy odpowiednie siły przerobowe w zespole. W zestawieniu z potentatami typu Shopware czy Magento, Medusa prezentuje inny paradygmat: zamiast “wyklikaj wszystko z panelu”, oferuje “stwórz cokolwiek potrzebujesz w kodzie”. Dla jednych to zaleta, dla innych – bariera. Niemniej jednak, wpisuje się idealnie w trend composable commerce i zasługuje na uwagę jako młody zdolny gracz.

Shopify – prosty start, ograniczony horyzont

Żadna lista platform e-commerce nie byłaby pełna bez Shopify – chyba najbardziej rozpoznawalnej platformy sklepowej na świecie. Shopify często bywa pierwszym wyborem dla początkujących sprzedawców, i trudno się dziwić: oferuje model SaaS (software jako usługa), gdzie w zasadzie wszystko dostajemy na gotowo w chmurze. Prostota obsługi to słowo klucz – założenie sklepu na Shopify jest szybkie i nie wymaga umiejętności programowania. W naszej narracji Shopify pełni rolę przyjaznego przewodnika dla nowicjuszy: pozwala zacząć sprzedawać online dosłownie w jeden dzień, prowadząc użytkownika za rękę przez proces konfiguracji.

Shopify jest często nazywany platformą „dla każdego”, choć w praktyce najlepiej sprawdza się u małych firm i startupów, które potrzebują szybko zaistnieć w e-commerce. W cenie abonamentu dostajemy hosting, zabezpieczenia, ciągłe aktualizacje, gotowe szablony graficzne i całą infrastrukturę (w tym własną bramkę płatniczą Shopify Payments). To oznacza brak kłopotów technicznych – SaaS „ogarnia” za nas sprawy utrzymania, bezpieczeństwa i skalowania serwerów . Co więcej, Shopify kusi bogatym App Store z wtyczkami oraz wsparciem 24/7, a nawet własnymi centrami logistycznymi (Shopify Fulfillment) czy POS dla sprzedaży stacjonarnej. Wszystko pięknie, gdzie więc haczyk?

Otóż, ograniczenia pojawiają się, gdy próbujemy wyjść poza ramy przewidziane przez Shopify. Platforma jest zamknięta, więc nie mamy dostępu do kodu źródłowego – możemy korzystać tylko z tego, co udostępnia producent i co jest w appek. Oznacza to, że nietypowe wymagania mogą być trudne do zrealizowania. O ile proste integracje czy zmiany wyglądu są możliwe (Shopify pozwala edytować szablony w swoim języku Liquid i korzystać z API), o tyle próba zrobienia z Shopify czegoś bardzo niestandardowego bywa walką z ograniczeniami. Przykładem mogą być restrykcje typu limit 100 wariantów na produkt – dla większości sprzedawców to wystarczy, ale są branże, gdzie to bariera. Inna sprawa to koszty skalowania: base’owy plan Shopify jest stosunkowo tani, ale jeśli nasz biznes rośnie, szybko okaże się, że potrzebujemy droższego planu (Advanced lub nawet Shopify Plus), aby uzyskać lepsze stawki transakcyjne czy funkcje dla większych firm. Mówi się, że w dłuższej perspektywie koszt całego ekosystemu Shopify potrafi przewyższyć rozwiązania self-hosted – aczkolwiek badania Shopify sugerują, że ich użytkownicy i tak wydają ~32% mniej na technologię niż ci korzystający z WooCommerce . To jednak porównanie z WooCommerce (które samo w sobie ma dodatkowe koszty), a nie z całkowicie własnym rozwiązaniem.

Reasumując, Shopify to świetny wóz na start, ale z pewnym sufitem możliwości. W naszym blogowym porównaniu jawi się jako platforma, która daje szybki efekt i prostotę, co jest ogromną zaletą na początku drogi. Jednak im dalej w las (im większy i bardziej złożony biznes), tym bardziej możemy odczuwać brak pełnej swobody – ot, coś za coś. Dla małego sklepu z unikalnymi rękodziełami Shopify będzie błogosławieństwem. Dla rozwijającej się marki, która nagle potrzebuje bardzo specyficznej funkcji czy integracji, może nadejść moment decyzji: czy zostać i żyć z ograniczeniem, czy przenieść się na bardziej elastyczną platformę. Warto o tym pamiętać, zachwycając się, jak łatwo ruszyć z e-handlem na Shopify.

WooCommerce – król wtyczek i łatania

Na koniec zostawiliśmy platformę, o której można by napisać osobną satyrę – WooCommerce. Ten e-commerce’owy kameleon to w istocie wtyczka do WordPressa, czyli najpopularniejszego systemu blogowego na świecie. Tak, dobrze czytacie: WooCommerce początkowo powstał, by dodać funkcje sklepu internetowego do strony opartej na WordPressie, który przecież zaczynał jako platforma blogerska . W efekcie dostaliśmy coś w rodzaju nadsterownika: z WordPressa, zaprojektowanego do zarządzania treścią, robimy kombajn sprzedażowy. Brzmi ryzykownie? Cóż, statystyki pokazują, że ta koncepcja chwyciła – WooCommerce napędza niemal 29% topowych sklepów internetowych na świecie, więcej niż Shopify (ok. 21%) . Można więc powiedzieć, że mamy do czynienia z fenomenem.

WooCommerce jest uwielbiany za darmowy start i nieograniczone możliwości customizacji (w końcu open source). Bez opłat licencyjnych dostajemy pełną kontrolę nad sklepem i dostępem do tysięcy motywów i wtyczek WordPressa, co pozwala zbudować unikalny wygląd i funkcje. Problem w tym, że owo „nieograniczone” często w praktyce oznacza niekończące się dokupowanie kolejnych wtyczek. Sam WooCommerce dostarcza bazową funkcjonalność sklepu – produkty, koszyk, zamówienia, płatności, podstawy wysyłki. Ale jeśli chcemy czegoś więcej (a prawie zawsze chcemy: np. zaawansowany formularz zamówienia, integrację z kurierami, marketing automation, upselling, itd.), to lądujemy w oceanie pluginów. Wiele z nich jest płatnych i bywa, że końcowy koszt złożenia profesjonalnego sklepu na WooCommerce zbliża się do kosztów platform typu Shopify. Jak zauważyła sama Shopify, użytkownicy WooCommerce często muszą płacić za różne rozszerzenia, podczas gdy u nich pewne rzeczy są w pakiecie – efektem czego statystycznie techniczny „stos” WooCommerce wychodzi drożej o ok. 32% od shopify’owego .

Kolejną kwestią jest wydajność i niezawodność. WordPress słynie z tego, że bywa „łatawy”, to znaczy podatny na spadki wydajności i problemy bezpieczeństwa, jeśli nie dba się o aktualizacje. Dołożenie WooCommerce i kilku(-nastu) pluginów bywa porównywane do dobudowywania kolejnych pięter na już i tak skomplikowanej konstrukcji. W rezultacie, sklep na WooCommerce potrafi działać wolniej, chyba że zainwestujemy w mocny hosting i optymalizacje. Do tego dochodzi kwestia bezpieczeństwa: im więcej wtyczek, tym większe ryzyko, że któraś z dziurawych rozszerzeń stanie się furtką dla ataku (ataki XSS czy SQLi na pluginy WooCommerce zdarzały się i będą zdarzać, stąd konieczność ciągłych aktualizacji) . Można powiedzieć, że WooCommerce to taki okręt, który wymaga stałego doglądania i uszczelniania, bo inaczej nabierze wody.

Brzmi to wszystko krytycznie, ale pamiętajmy – WooCommerce wciąż jest niesamowicie popularny i ma swoje miejsce. Dla kogo? Przede wszystkim dla posiadaczy stron na WordPressie, którzy chcą dodać sklep niewielkim kosztem. Jeśli już znamy WP, mamy swoje motywy, treści, SEO – dorzucenie WooCommerce jest naturalnym krokiem. Dla małych sklepików, gdzie ruch nie jest ogromny, a budżet minimalny, WooCommerce bywa jak znalazł. Poza tym, społeczność WordPressa oferuje niezliczone poradniki, snippet’y kodu i wsparcie – często można samemu rozwiązać problemy, o ile ma się trochę zdolności technicznych (lub zapału do czytania forów). W naszym porównaniu WooCommerce to postać nieco komiczna, ale budząca sympatię – taki majsterkowicz, który ciągle coś dokręca i naprawia w swoim sklepie, czasem narzekając pod nosem na kolejną aktualizację wtyczki, ale koniec końców sprzedaje i też potrafi osiągnąć sukces. Trochę dziurawy, trochę nieefektywny, ale jego popularność dowodzi, że dla wielu jest wystarczająco dobry – zwłaszcza jeśli alternatywą miałoby być nic.

Podsumowanie

Nasza podróż przez krainę platform e-commerce dobiega końca. Jak w dobrej opowieści, każdy z bohaterów okazał się mieć unikalny charakter i przeznaczenie. Shopware błyszczał wszechstronnością, pokazując, że może towarzyszyć firmie od jej garażowych początków aż po międzynarodową ekspansję – nie bez powodu przedstawiliśmy go jako faworyta zdolnego obsłużyć i startup, i enterprise. Sylius zaprezentował się jako silny, elastyczny rywal dla dużych projektów, cichy faworyt developerów ceniących czystość kodu i swobodę. Adobe Commerce (Magento) przypomniał, że dla największych graczy liczy się ciężka artyleria – potężna, acz kosztowna i wymagająca. PrestaShop pokazał złoty środek dla średnich biznesów, kusząc równowagą między możliwościami a prostotą. OpenCart udowodnił, że w e-commerce jest miejsce na lekkość i DIY, choć z pewnymi ograniczeniami.

Z kolei Saleor i MedusaJS wprowadziły powiew świeżości – headless, composable commerce dla tych, którzy patrzą w przyszłość i nie boją się nowinek technologicznych. OroCommerce przypomniał, że e-commerce to nie tylko B2C, a wyspecjalizowane potrzeby B2B też mają swojego mistrza. Shopify oczarował łatwością startu, choć z nieco ograniczonym horyzontem dalszej podróży. I wreszcie WooCommerce – pokazał blaski i cienie przerabiania bloga na sklep, będąc jednocześnie przestrogą i dowodem na to, że sukces online można osiągnąć różnymi drogami.

Parodiując nieco klasyczne porównania, łatwo zauważyć pewien schemat: zazwyczaj w takim zestawieniu ostatnie słowo – a często i największe pochwały – należy do platformy, którą autor darzy szczególnym sentymentem. W naszym tekście tę rolę odegrał Shopware, co zapewne nie umknęło uwadze czytelników Jednak ironię i preferencje odłużmy na bok – finalnie najlepsza platforma to taka, która najlepiej odpowiada na konkretne potrzeby danego biznesu. Każde z opisanych rozwiązań ma swoje miejsce na rynku i społeczność zadowolonych użytkowników.

Nie bez powodu celowo wpletliśmy w nasze zestawienie platformy takie jak Saleor czy MedusaJS – by pokazać nowoczesne podejścia typu headless i composable commerce. Dołożyliśmy też OroCommerce, bo przecież B2B to potężna część rynku, rządząca się własnymi prawami. I właśnie wtedy, kiedy mogłoby się wydawać, że Shopware zostaje w tyle – następuje mały twist.

Bo choć Shopware w swojej podstawowej wersji korzysta z klasycznego renderowania HTML (Twig po stronie serwera, jak Presta czy Magento), to w środku ma store-api, które w pełni obsługuje podejście headless. A jeśli ktoś chce frontend nowej generacji – Shopware AG rozwija własny framework Shopware Frontends, oparty na starszej wersji Vue Storefront. Więc tak – można mieć PWA. Można mieć composable. Można mieć wszystko – jak w naszych nowych gwiazdach, takich jak Saleor i MedusaJS, tylko że bez konieczności sklejania wszystkiego od zera.

A co z B2B? Owszem – OroCommerce to specjalista. Ale Shopware w swoich płatnych wersjach oferuje rozbudowany moduł B2B, który pozwala na konfigurację uprawnień użytkowników, budowanie hierarchii klientów, indywidualne cenniki, workflow zakupowy i wiele więcej – wszystko modularnie, w duchu composable commerce. I ten przykład, który CEO Oro podawał jako unikalny use-case? Kanały sprzedaży w Shopware pozwalają dokładnie na to samo – osobne katalogi i oferty w zależności od grupy klientów, regionu czy strategii marketingowej.

Czyli: mieliśmy powód, by na początku postawić Shopware na piedestale. Ale specjalnie się hamowaliśmy. Naprawdę się staraliśmy. Dodaliśmy inne platformy, pokazaliśmy alternatywy, zachowaliśmy spokój narratora. A jednak – Shopware i tak wraca na tron. Bo to platforma, która nie tylko nadąża za trendami, ale potrafi je zintegrować w spójnym, skalowalnym i dojrzałym produkcie.

I jeśli coś w tym zestawieniu zasługuje na miano króla e-commerce, to zdecydowanie nie tylko dlatego, że my tak uważamy – ale dlatego, że naprawdę trudno to racjonalnie podważyć.

Niezależnie od tego, którą drogę wybierzesz dla swojego sklepu, kluczowe jest świadome podjęcie decyzji – a reszta to już kolejny rozdział Twojej własnej e-commerce’owej przygody. Powodzenia!

CREHLER
28-06-2025